Nie lubię mojej ojczyzny. Za kłótnie i awantury bez końca, produkowane przez raz tego, a raz innego, nieudolnego polityka. Za bałagan codzienny, biurokrację bezduszną, za historie, które opowiada o polskiej służbie zdrowia moja, ta czy inna, sąsiadka. Nie lubię mojej ojczyzny, za to, że sąsiadka czeka na termin w szpitalu już któryś miesiąc i za to, że fundusz na badania skończył się już w tym roku. Sąsiadka płaci regularnie ZUS, a teraz, gdy potrzebuje pomocy, ojczyźniana służba zdrowia mówi jej, zapłać raz jeszcze.
Kocham moją ojczyznę, za jej góry strzeliste w Tatrach i łagodne w Bieszczadach. Za jej toń jeziora, w którym kormoran się latem przegląda. Za mieszkające w niej latem bociany, które nie znając z pewnością jej nazwy, co roku do niej wracają. I za pola bezkresem aż po linie lasu się ciągnące. I za łan zboża.
Nie lubię mojej ojczyzny za jej drogi dziurawe, ludzi podenerwowanych, media sensacyjno - kiepskie i buraczaność z gumofilców nadal często wypełzającą. Nie lubię mojej ojczyzny za rząd dymów z kominów w każdej miejscowości, sterty śmieci w lesie i znieczulicę wszechobecną, chyba jednak wprost proporcjonalną do intensywności ojczyźnianego, czołobitnego katolicyzmu.
Nie wywieszam flagi, nie jestem w Stanach, nie praktykuję patriotyzmu demonstracyjno - zwyczajowego. Już lepiej zwykłe śmieci podniosę z ulicy i nie od święta. A butelek i toreb nie wyrzucam z samochodu prze okno. Nie uczestniczę w mszy za ojczyznę i w jakiejkolwiek innej mszy. Nie mam takiej potrzeby. Moja ojczyzna, śmiem twierdzić, istnieje i bez mszy, jakiejkolwiek.
Kocham moją ojczyznę miłością wynikającą z irracjonalno - tradycyjnej potrzeby patriotyzmu. I wiem, że to miłość, zawsze, bez wzajemności.
Komentarze
Pokaż komentarze (49)