Na marginesie pewnych najnowszych, krajowych wydarzeń
Sformułowanie "służba zdrowia" w języku polskim już w swojej nazwie zawiera pojęcie... służby, więc i służenia, służebności wobec pacjenta.
Przypominam sobie w tym miejscu stary dowcip z okresu PRL-u, wyjaśniający na czym polegała wówczas różnica pomiędzy zaopatrzeniem w mięso i wędliny za "komuny", a na czym w zamierzchłych czasach, czyli... przed wojną. Przed wojną nad oknem wystawowym sklepu wisiał napis "Rzeźnik" a w środku było mięso. Za PRL-u sklep nazywał się... "Mięsny", a w środku był rzeźnik, tylko rzeźnik. Chociaż tak naprawdę rzeźnika też tam już nie było. Tam były jedynie sprzedawczynie. I kartki na mięso.
Czy to przypadek, że "służba zdrowia" na przykład u naszych zachodnich sąsiadów w swej nazwie ze służbą nie ma nic wspólnego...?
"Gesundheitswesen" to, dosłownie tłumacząc na język polski, istota, sedno zdrowia. A może jednocześnie także zdrowy sposób bycia. I organizacji.
Nasza "służba" (czy tylko zdrowia?) przywykła (nie od dzisiaj) do modelu, w myśl którego często na państwowej lub (dzisiaj już często) samorządowej posadzie, korzystając z państwowych lub samorządowych pomieszczeń i sprzętu zarobić można (dobrze?) prywatnie. Bo kasa nie jest dla chorych, kasa u nas jest także... chora. Bo państwowa.
Przeciwnikiem reform wszelakich, w tym i w tej służbie jest w naszym kraju ciągle rzesza dobrze zorganizowanych pracowników. Którzy raz tak długo będą strajkować, aż ich zakład pracy ogłosi upadłość (przykłady można by mnożyć), a innym razem zrobią wszystko, by pokazać co potrafią. Ktoś cierpi w wyniku ich postępowania? I co z tego, ONI są na służbie.
Bo interes państwa (czyli ogółu nas wszystkich) to u nas (i nadal?) nie nasz wspólny interes?